Logowanie do serwisu
WiGometr - Indeks Nastrojów Inwestorów
Kiedy na gpw w Warszawie zacznie się hossa ?
w 2023 r
w 2024 r
w 2025 r

Głosuj

Zagłosuj aby zobaczyć wyniki ankiety.

Finanse

Euro to nie jest plan na kryzys

 

Chociaż od początku nowego wielkiego kryzysu minął już ponad rok, polscy czytelnicy nie mogą uskarżać się na nadmierną ilość wnikliwych analiz dotyczących tego niewątpliwie fascynującego zjawiska.

Polskie dyskusje o kryzysie albo są typowymi dyskusjami inteligenckimi albo eksperckimi. Pierwsze nie grzeszą głęboką znajomością tematu, są wszak zazwyczaj kolejnymi bitwami na ideologiczne i polityczne szpilki.

Z kolei teksty pisane przez polskich ekonomistów zazwyczaj topią odbiorcę w masie szczegółów, z których autor boi się lub nie potrafi wyciągnąć poważniejszych wniosków natury ogólnej. Opublikowany w „Rzeczpospolitej” tekst Sławomira Sierakowskiego („Polska droga do recesji”) próbuje przełamać ten fatalny podział. To próba nieudana, bo obarczona zasadniczymi wadami obu tych gatunków, będąc, niestety, pozbawioną ich potencjalnych zalet – tj. szerokości spojrzenia i ukrytej znajomości szczegółów.

Zwierzęce duchy

Właściwa istota tekstu Sierakowskiego ujawnia się w jego puencie, która wcześniejsze wywody sprowadza po prostu do bijatyki socjaldemokraty z neoliberałem. Argumentacja Sierakowskiego – mimo przywołania dużej ilości podręcznikowych argumentów – jest w istocie „zawieszona” na autorytecie Oliviera Blancharda, głównego ekonomisty Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) i profesora MIT, który w swoim tekście w „The Economist” przedstawił strategię walki z kryzysem opartą na czysto keynesowskich instrumentach.

Wychodzi zatem na to, że skoro MFW – uważany przez lewicę za bastion neoliberalizmu – zaleca lewicowe środki, to Donald Tusk powinien się do tego dostosować. Tak jakby Tusk naprawdę przejmował się szyldem neoliberalizmu. Gdyby Sławomir Sierakowski faktycznie dobrze rozumiał keynsowskie podejście do gospodarki, rozumiał faktyczne położenie Polski i trafnie zinterpretował tekst Blancharda, musiałby chyba... nie napisać swojego tekstu. Zatem po kolei...

John Maynard Keynes był człowiekiem o wrażliwości lewicowej i jako ekonomista nie zgadzał się z założeniami ekonomii neoklasycznej (tzw. austriackiej), że gospodarka jest po prostu sumą aktywności wszystkich prywatnych podmiotów ekonomicznych (innymi słowy, uważał, że makroekonomia nie sprowadza się ostatecznie do mikroekonomii) i że podmioty te podejmują decyzję na podstawie czysto racjonalnych kalkulacji – porównania zysku z jakiegoś działania i kosztów zmarnowanej okazji do zrobienia czegoś innego (opportunity costs).

W przeciwieństwie do np. Ludwiga von Misesa, Keynes uważał, że rząd w sytuacji rosnącego bezrobocia powinien podejmować działalność ekonomiczną, powiększając łączne wydatki w gospodarce, ponieważ ostatecznie wydatki te są dla kogoś zyskiem i mogą zwiększyć krańcową społeczną skłonność do konsumpcji (marginal propensity to consume). Głębokim uzasadnieniem takiego aktywnego działania rządu w gospodarce nie jest dla Keynesa tylko sam ekonomiczny efekt mnożnika (dodatkowy przyrost dochodu wywołany wydatkami rządowymi), ale raczej efekt psychologiczny. Keynes miał bowiem dużo racji, uważając, że działaniami ludzi kierują – jak to nazwał – duchy zwierzęce (animal spirits), czyli namiętności, takie jak pewność siebie (confidence) lub strach.

Ten ignorowany dotąd przez większość ekonomistów aspekt antropologii keynesowskiej przypomnieli, w książce „Animal Spirits”, ekonomista Robert Schiller i psycholog George Akerlof. Mówią oni o mnożniku pewności (confidence multiplier), czyli działaniach rządu mających zmniejszyć społeczny lęk przed konsumpcją. W niedawno opublikowanym w „Wall Street Journal” tekście Schiller stwierdza, że pakiet pobudzający gospodarkę przygotowany przez prezydenta Obamę, aby być psychologicznie skutecznym, powinien być kilkukrotnie większy.

 

Umowy zbyt skomplikowane

Jeśli uświadomimy sobie, że skala programu administracji Obamy już obecnie przekracza łączną wartość New Deal, planu Marshalla, programu lotów na Księżyc i Great Society, a mimo to okazuje się niewystarczająco pobudzająca, to ujawni się nam faktyczna skala amerykańskiego załamania gospodarczego, a właściwie już depresji. Mamy bowiem do czynienia nie ze zwykłym kryzysem, wywołanym cyklem koniunkturalnym i złymi działaniami rządów – jak uparcie twierdzi Leszek Balcerowicz – ale z załamaniem się ponowoczesnego modelu kapitalizmu.

Polacy wkroczyli w proces globalnej ewolucji gospodarczej na bardzo późnym jej etapie i – jak pokazuje problem opcji – wciąż dobrze nie zdają sobie sprawy z jej przebiegu i wynikających stąd konsekwencji. Jądrem ponowoczesnego kapitalizmu, kształtującego się mniej więcej od końca lat 60. – kiedy to USA ostatecznie zrezygnowały z powiązania dolara ze złotem – jest sektor usług finansowych obracający pieniądzem, którego początkowa wartość oparta jest tylko na czystej decyzji emitującego go rządu (tzw. fiat money).

Współczesna gospodarka jest gigantycznym kasynem, w którym graczami są wielkie instytucje finansowe – banki, fundusze inwestycyjne, ubezpieczyciele, a przedmiotem gry jest wszystko, co można uczynić przedmiotem umowy (kurs waluty, cena surowca, indeks giełdowy, rata hipoteczna itp.).

W ten sposób tworzy się walory czerpiące swoją wartość z kilkuset papierów wartościowych (umowy zabezpieczone kilkuset innymi umowami). Te tzw. zobowiązania na zabezpieczonym długu (collateralized-debt obligations, CDO) są sprzedawane różnym podmiotom według różnego schematu należnej płatności. Podmiot emitujący CDO sprzedaje wierzycielom obietnicę i matematyczny model, wypłacając im zysk wg zasady pierwszeństwa ustanowionej w umowie (czyli ryzyko zabezpieczone tym samym portfelem rozkłada się nierówno). Taki papier pakowało się potem w inny papier wartościowy i tak w nieskończoność. Bogactwo rodzi się w tym systemie nie z produkowania większej ilości dóbr, ale raczej w wystawiania nie swoich pieniędzy na ryzyko.

Schemat spekulacji jest tak stary jak kapitalizm. Novum polega na tak wielkim skomplikowaniu transakcji, że rynek przestał funkcjonować, ponieważ nie potrafił wiarygodnie oszacować ryzyka. Ryzyko szacuje się za pomocą modeli matematycznych. Ale ponieważ każda umowa CDO składa się z setek stron tekstów prawnych i ma właściwie unikalny charakter, nie da się stworzyć ogólnego i precyzyjnego modelu matematycznego dla wszystkich, ani nawet dużej ilości takich instrumentów. Tymczasem ich przyrost był w ostatnich 20 latach gigantyczny. Na samej giełdzie chicagowskiej notowanych jest ponad bilion „umów zabezpieczonych umowami zabezpieczonych umowami”.

Kiedy cena nieruchomości w USA spadła o 20 proc. i załamał się rynek kredytów hipotecznych, miliony papierów dłużnych zabezpieczonych takimi kredytami i ukrytych w innych papierach zaczęły tracić na wartości. Jednak nikt nie potrafił oszacować ryzyka w nowej, nieoczekiwanej sytuacji, stąd wartość tych papierów pozostaje do tej pory nieznana. Bank w takiej sytuacji musi je traktować jako stratę i dokonać odpowiednich odpisów od swojego kapitału pożyczkowego – stąd brak kredytu.

 

Polska „tylko” uzależniona

Mamy zatem do czynienia z pierwszym w historii kryzysem, który nie tylko odbija się w systemie finansowym, ale ma w nim swoje źródło. Kiedy źródło naszej pewności – modele matematyczne – okazały się zawodne, rynek przestał być wydajnym mechanizmem oceny wartości. Wielkie instytucje finansowe w rodzaju Citigroup, które łączyły w sobie wiele różnych typów działalności finansowej, a które nie tylko emitowały CDO, ale i je trzymały, okazały się – jak to określił Amar Bhide – „zbyt złożone, by zarządzać” (ryzykiem). Ponieważ w tę grę grał cały światowy system finansowy, cały świat cierpi obecnie na brak kredytu.

Ale mamy równocześnie do czynienia z załamaniem się gospodarczego modelu USA – wzrostu opartego na konsumpcji, konsumpcji napędzającej globalną gospodarkę. Skala załamania jest tak wielka, że nawet niektórzy konserwatywni ekonomiści – jak np. Martin Feldstein – wzywają do keynesowskich działań stymulujących. A ponieważ Amerykanie skonsumowali całe swoje oszczędności, a potem zapożyczyli się w Japonii, Chinach i krajach arabskich, aby stymulować gospodarkę, będą ściągać z całego świata biliony dolarów (dlatego Hilary Clinton w pierwszą podróż wybrała się do Azji). Podobnie robią inne zamożne kraje.

Co ma do tego Polska? Otóż prawie nic! Naszym problemem jest „tylko” finansowe uzależnienie od tych, którzy mają problemy. Innymi słowy, brak własnych banków. Recepty, które za Blanchardem powtarza Sierakowski, są skierowane do rządów krajów zachodnich. Gdyby zapoznał się on lepiej z teorią Keynesa i dopasował ją do współczesnej teorii handlu międzynarodowego, zrozumiałby, że Polska de facto ma już swoje pakiety stymulujące. Co więcej, są to pakiety (niemal) darmowe!

Po pierwsze bowiem rolę takiego pakietu pełni kilkadziesiąt miliardów euro z przyznanych nam europejskich funduszy strukturalnych. Funduszy przeznaczonych na bardzo pracochłonne inwestycje infrastrukturalne oraz na kapitałochłonne inwestycje proinnowacyjne. Co więcej, są to inwestycje często w zaawansowanym stadium przygotowawczym, co daje szansę na szybki efekt konsumpcyjny.

Po drugie, sam Keynes podkreślał, że w gospodarce otwartej na handel międzynarodowy, takiej jak gospodarka europejska, stymulacje dokonane przez rząd danego kraju mogą zwiększyć też popyt w krajach doń eksportujących. Większa część produkcji z ulokowanych w Polsce inwestycji zagranicznych – np. samochody, sprzęt AGD – nastawiona jest właśnie na taki eksport. Po trzecie, pobudzanie i tak już wysokiej konsumpcji Polaków, faszerowanych obecnie przez media katastroficznymi informacjami z Zachodu, wymagałoby środków dalece przekraczających możliwości polskiego państwa.

 

Nie pchajmy się do euro

Nie znaczy to, że krytykowany przez Sierakowskiego rząd Tuska działa bez zarzutu. Przeciwnie, działa bardzo źle.

Po pierwsze plan rządu sprowadza się do jak najszybszego wejścia do bezpiecznego obszaru strefy euro. Ale to nie jest żaden plan na kryzys, bo potrwa to dwa lata. Cięcia budżetowe przeprowadzone w stylu bankrutującej firmy (wszystkim po 10 proc.) są tego wymownym znakiem. Najwyraźniej rząd nie rozumie, że instytucje takie jak armia czy policja stanowią niezawodne źródło krajowego popytu.

Po drugie kryzys pokazuje bardzo wyraźnie, że głównym problemem nie jest polska gospodarka, ale słaby rząd w niesprawnym państwie. Wykorzystanie czekających funduszy europejskich jest żenująco niskie, a bardziej inteligentna struktura cięć utrudniana jest przez archaiczny działowy system budżetowania. Trzeba zatem dynamicznie konsolidować państwo.

Po trzecie premier nie powinien wystawiać się na pośmiewisko, podając spekulantom – liczącym na poprawę swoich bilansów dzięki spekulacji naszą walutą – poziomu planowanej interwencji.

Po czwarte, choć „opcyjni spekulanci” powinni upaść, rząd winien jest przedsiębiorcom dobrą informację, jak sobie z tym problemem radzić.Gdyby rząd zrezygnował z pchania nas do strefy euro, dałoby to nam większe pole manewru. Zresztą, jak zauważył wiceminister finansów Ludwik Kotecki, nie oczekują nas tam z otwartymi rękami – wszak duża gospodarka polska to nie malutka Słowacja. Tak ważny dla nas kurs wymiany nie jest ustalany mechanizmem rynkowym, ale mechanizmem politycznym i ktokolwiek wierzy, że kurs będzie dla nas korzystny, jest mocno naiwny.

Zamiast wchodzić w mordercze widełki mechanizmu ERM2, rząd powinien przede wszystkim kupić Polakom po okazyjnej cenie kilka lokalnych banków. Ponadto, zamiast wirtualnie przesuwać pieniądze z funduszu poręczeniowego do BGK, powinien oszczędności z cięć przeznaczyć na poręczenia kredytowe dla przedsiębiorców. Wreszcie, rząd powinien zafundować im czasowy kredyt podatkowy na (innowacyjne) inwestycje, remonty mieszkań oraz trwałe dobra konsumpcyjne. Bowiem nawet kryzys może być dla nas okazją do rozwoju!

 

Jan Filip Staniłko

Autor jest redaktorem dwumiesięcznika „Arcana”

 

źródło:  Rzeczpospolita

 



Dodaj komentarz

Podpis  
Dołącz obraz (jpg, png, gif)