Polska
Niemcy traktują swoją konstytucję poważnie
Nie ma znaczenia, jaki procent praw pochodzi z Unii: 70 procent czy 120 procent, gdyż mają one moc obowiązującą w Republice Federalnej tylko dlatego, że to reprezentanci niemieckiego narodu uznają te prawa – pisze filozof społeczny
Czy pamiętamy jeszcze bajkę o bardzo złym prezydencie, który nie chce podpisać traktatu lizbońskiego? To oczywiście tylko jedna z obszernego zbioru bajek tworzonych przez nadwornych bajkopisarzy rządowych, rozpowszechnianych przez usłużnych dziennikarzy prywatnych mediów i bogato ilustrowanych prostackimi happeningami.
Jeszcze niedawno niemal każda rozmowa w mediach o polityce kończyła się sakramentalnym przypomnieniem, że prezydent wstrzymuje przyjęcie tak potrzebnego Polsce i Europie traktatu. Ostatnio miało to nawet odbierać szanse Jerzemu Buzkowi, który w roli przewodniczącego w Parlamencie Europejskim ma się stać prawdziwym Buzkiem-zdrojem leczącym ciężkie polskie kompleksy.
Pomijano przy tym nie tylko to, że traktat lizboński jest w istotnych punktach mniej korzystny dla Polski niż nicejski, że przyjęliśmy go pod naciskiem europejskich potęg i po ciężkich negocjacjach, lecz także to, że został odrzucony przez Irlandczyków w demokratycznym, wolnym referendum. A gwałcenie suwerennej woli nawet małych narodów ani nie leży w interesie Polski, ani nie jest zgodne z deklarowanymi przez Europejczyków zasadami.
I oto w zeszłym tygodniu niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznał, że wprawdzie traktat lizboński może być na gruncie obowiązującej konstytucji ratyfikowany, ale że powinien być uzupełniony stosowną ustawą, aby utwierdzić i wzmocnić rolę parlamentu, a tym samym prawa suwerennego narodu, którego ów parlament jest reprezentantem.
Granice integracji
Co więcej Trybunał wyznaczył granice dalszej integracji. Zgodnie z tym orzeczeniem wraz z traktatem lizbońskim integracja europejska dotarła do swych granic. Budowa europejskiego superpaństwa jest na gruncie obowiązującej konstytucji w Niemczech niedopuszczalna. Trybunał podzielił więc zdanie tych, którzy wnieśli skargę, choć uznał, że nie stosuje się ona jeszcze do obecnego traktatu.
Sprawa jest poważna, bo nie chodzi o Trybunał pośledniego państewka nowej Europy, lecz o wielki kraj samego rdzenia Europy, najbardziej rdzenny z rdzennych. Gdyby podobne wątpliwości miał trybunał konstytucyjny jakiegoś mniej znaczącego kraju, po prostu wezwano by sędziów, by jeszcze raz przemyśleli swoje stanowisko. Trochę by ich mniej lub bardziej przyjacielsko postrofowano, trochę by im poobiecywano, i sprawa zostałaby rozwiązana.
Podobnie skłoniono przecież Irlandczyków do powtórnego referendum, choć nikt nie ośmielił się zmuszać Francuzów (gdy odrzucili traktat konstytucyjny), by głosowali ponownie. W tym wypadku uznano, że trzeba przepakować konstytucję w nową formę i zrezygnować z niektórych zbyt śmiałych zapisów.
Dlaczego niemiecki Trybunał wydał to salomonowe orzeczenie? Otóż dlatego, że traktuje poważnie konstytucję swego kraju. Ta zaś stanowi, że to nikt inny, lecz „świadomy swojej odpowiedzialności przed Bogiem i ludzkością” naród niemiecki (das Deutsche Volk) nadał sobie prawo zasadnicze.
To naród niemiecki jest suwerenem swej republiki. Może on oczywiście zawierać międzynarodowe traktaty, może scedować część – ale tylko część – swoich uprawnień na Unię Europejską, lecz to on pozostaje podmiotem tego procesu.
Nie ma znaczenia, jaki procent praw pochodzi z Unii, czy 70 procent czy 120 procent, gdyż mają one moc obowiązującą w Republice Federalnej tylko dlatego, że to reprezentanci niemieckiego narodu zebrani w niemieckim parlamencie uznają te prawa. To niemiecki parlament nadaje im moc, a zadaniem Trybunału Konstytucyjnego jest stać na straży, by nie naruszały one prawa zasadniczego.
W Polsce twierdzi się, że suwerenność to anachroniczna idea, niemająca znaczenia w świecie współczesnej polityki. Wyrok niemieckiego Trybunału przypomina nam, że ci, którzy przy każdym proponowanym kolejnym kroku integracji europejskiej nawołują w Polsce, by podpisywać wszystko jak leci i nie zastanawiać się, czy narusza to naszą suwerenność, w większym stopniu kultywują postawę i tradycję typowo – niestety – polską niż zachodnioeuropejską.
Polska tradycja bowiem to nie tylko powstania, opór przeciw zniewoleniu i walka o odzyskanie niepodległości, lecz również potulne zatwierdzanie i legalizacja zarządzeń zewnętrznych mocy zwierzchnich, bez oglądania się na naród i zasadę suwerenności. Nie może dziwić trwałość tej postawy nawet po 20 latach niepodległości, skoro polscy politycy, prawnicy, konstytucjonaliści w większości wyedukowani byli w czasach, kiedy Polska miała status semikolonialny.
Bajka o złym prezydencie
Suwerenem w PRL była lokalna partia komunistyczna podporządkowana zwierzchniej partii sowieckiej. To ona, a nie polski naród stanowiła prawo. Także dzisiaj część polskich elit politycznych uznaje się nie tyle za reprezentantów woli narodu, ile za przedstawicieli światłej ponadnarodowej awangardy i chce skwapliwie wcielać jej absolutnie dobre cele na powierzonym sobie obszarze.
Traktaty europejskie rozumie nie jako określenie zasad warunkowego udziału Polski, suwerennego kraju wolnych Polaków, w dobrowolnym związku suwerennych państw, lecz w analogii do zadania postawionego naszym przodkom na sejmie grodzieńskim (potwierdził II rozbiór Polski i okazał się ostatnim sejmem I Rzeczypospolitej – red.).
Jak się kończy bajka o bardzo złym prezydencie? Głuchym milczeniem, bo tak naprawdę jest to mało budująca opowieść o niezbyt rozgarniętych Polakach – a także nadzieją, że wkrótce ci Polacy wybiorą bardzo dobrego prezydenta, który zawsze podpisze to, co trzeba, i będzie przy tym ładnie wyglądał i jeszcze ładniej się uśmiechał.